9/27/2015

Ludzie ulicy - z cyklu pracownik w Indonezji

Wyróżniam trzy zajęcia, moim zdaniem najdziwniejsze, którymi trudnią się Indonezyjczycy. Pierwsze to stare baby z koszami, drugie to tragarze z jedzeniem, trzecie to dzieci w farbie.

Na ulicach najbardziej zaludnionej wyspy w Indonezji, czyli Jawy, często można spotkać zmęczone kobiety z ogromnym koszem na plecach wypełnionym podejrzanymi butelkami, termosami, szmatkami i niewielkimi szklaneczkami. Najczęściej widać je baaaaaardzo wcześnie rano lub w okolicach godz. 12:00. Kosz trzyma się na plecach na brudnej opasce w batikowym stylu, przewieszonej niezdarnie w talii i na ramieniu kobiety. Widać, że jest ciężki, bo ta ok. 50 czy 60-letnia kobiecina słania się zazwyczaj pod jego ciężarem.Gdy natknie się na klienta, ściąga kosz z pleców, siada gdzieś na uboczu i wyjmuje przyrządy jednocześnie uważnie rozglądając się na całą okolicę. Co jest w termosach? Jakiś płyn. Przypomina kawę, ale na indonezyjskich ulicach co chwilę można napić się słodkiej kawy, więc nie miałoby to sensu, żeby ona z tym koszem chodziła i sprzedawała kawę. Więc co? Słyszałam, ale nie wiem czy to prawda, że jest to coś w stylu lekarstwa. Nazywa się obat jamu, czyli zioła lecznicze, które mają leczyć różnego rodzaju choroby, ale jakie już nie wiem. Piją je najczęściej mężczyźni, jednym haustem, wylewając zamaszyście na ulicę resztkę ze szklanki. Kobiecina przepłukuje szklaneczkę lekko wodą z butelki, z kosza, by potem zaoferować kolejną porcję innej osobie. Za jedną szklaneczkę płaci się 2 tysiączki rupii, czyli ok. 60 groszy.

Tu wygląda to słodko i przyjemnie, ale najczęściej kosz jest znacznie większy, a osoba pijąca ze szklaneczki obrzydliwa, bo z reguły jest to jakiś brudny mężczyzna po 40-stce.
Tragarze z jedzeniem, to mężczyźni, którzy noszą ogromne pudła z różnego rodzaju przekąskami po ulicach.Pudła są duże, zawieszone na kiju, który zarzuca się na ramieniu.W zależności od tego jakie jedzenie niosą odpowiednio dają o tym znać mieszkańcom. Na wyposażeniu takiego sprzedawcy jest niewielki młoteczek lub drewienko, którym uderza się w kij na ramieniu. Powstający w ten sposób głuchy dźwięk zawiadamia wszystkich w okolicy, że właśnie przechodzi tukang bakso/sate/pempek i inni, czyli sprzedawca bakso (mięsne kuleczki)/sate (szaszłyki)/pempek (kruche ciasto z podrobami rybnymi w środku). Tukang pojawia się w ulewę czy największy upał, z reguły o podobnej porze. Każdy z nich ma swój konkretny rejon. Nie kupuję od nich często jedzenia, bo wydaje się, że jest ono stare, trzymane w zamkniętych pudłach w 40 stopniach i zwyczajnie brudne. Poza tym łażą leniwie po ulicach i budzą mnie uderzaniem młoteczka, więc za nimi  nie przepadam.

A tutaj w pudłach Pan ma składniki dla szaszłyków z królika, zwane sate kelinci. Sate z ulicy jest najlepsze!
Dzieci w farbie, to 13-16-letni chłopcy, którzy na największych skrzyżowaniach w mieście chodzą pomiędzy autami żebrząc.Są półnadzy, wymalowani srebrną farbą i wyglądają jak kosmici. Mają przy sobie często skromny kartonik z napisem, że zbierają na jakąś szkołę czy ochronkę, co podobno jest totalną bzdurą. Dlaczego ludzie im dają pieniądze? Bo farba, którą malują się te nastolatki ma, wg nich, działanie rakotwórcze. Jest bardzo trwała, to znaczy nie schodzi nawet w największym upale.

Fot. Blog Catatanku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz