4/26/2015

Jak to mi zamknęli pralnię

Leje deszcz, a ja idę odebrać pranie, bo majtki mi się skończyły. Wchodzę do pralni, a tu w środku pusto, pralek brak, nikogo nie ma. Zamknęli mi pralnię! Gdzie moje majtki? Pytam okolicznych sprzedawców co się stało z pralnią, a oni, że nie wiedzą, że nie ma.

- Ale oni mają moje ubrania! - usiłuję wytłumaczyć.
- Oh! Tam trochę dalej jest nowa pralnia - odpowiadają mi Indonezyjczycy.
- No dobrze, tylko, że ja chciałabym odzyskać moje ubrania z tej pralni tutaj - ciągnę.
- No ale ta tutaj jest zamknięta - rozkładają ręce.

Kilka godzin później przechodzę obok pralni znów. Pojawiła się karteczka, że pralnia została przeniesiona na ulicę, która oczywiście nic mi nie mówi. Zrobiłam karteczki zdjęcie, wysłałam koledze, kolega pralnię znalazł, pranie odebrał. Paczka z moimi ciuchami była jednak zamknięta przez kilka dni więcej niż powinna, więc zaniosłam paczkę do nowej pralni w pobliżu, by usunąć zapach stęchlizny.

Karteczka z informacją o przeniesieniu pralni. 
Nie mam pralki w Indonezji, no bo i po co? Pralnie są tu tutaj usytuowane na każdym rogu. Kilogram prania kosztuje w Bandungu, w pralni najbliższej mojemu akademikowi, jedyne 5.500Rp (ok. 1,5 zł). Jeśli miałabym  kupić proszek, płyn do płukania, wiadro i męczyć się z praniem ręcznie, to wolę ciuchy zanieść do pralni, by po trzech dniach dostać je z powrotem ładnie zapakowane, wyprasowane i pachnące. Jedynym problemem jest to, że jakiekolwiek plamy niestety w pralni nie schodzą. Ponadto białe ubrania. po kilku wizytach w takiej pralni, żółkną.
By wybrać dobrą pralnię należy zwrócić uwagę na to, czy panienki z pralni palą papierosy, bo potem zdarzają się niewielkie dziurki w ubraniach. Należy również uważnie sortować rzeczy, bo w paczce często się może zdarzać, że znajdzie się nie swoje koszulki czy spodnie, a co gorsze może zniknąć także coś z twoich ubrań. Jeśli pranie znika, nie warto się tam wybierać po raz drugi, ale zmienić pralnię, bo panienki praczki rozłożą tylko przed tobą ręce i powiedzą "oh". W moim akademiku jest taka właśnie pralnia, która rzeczy gubi. Zaufałam jej raz, potem szukałam swoich ubrań w ogromnej stercie rzeczy "zagubionych". Warto również dzielić ubrania na kolory i sukcesywnie je do pralni zanosić, bo jedna osoba to jedno pranie i nieważne ile przyniesiesz i co, to i tak wszystko razem wpadnie do jednego bębna.

4/17/2015

Mój pierwszy raz z durianem

JA: Adi, tak myślę....może kupimy jutro duriana?
Adi: Cooooooooo? Naprawdę?
JA: Myślę, że jestem gotowa. Ale dam ci znać rano, chociaż myślę....TAK.
Adi: Na ulicy, czy w paczce w supermarkecie? W sklepie na pewno będzie słodki, a ten z ulicy nigdy wiadomo.
JA: Na ulicy. Nie jest aż tak drogo. Można zaryzykować.
Adi: hahaha, okey! Nie mogę się doczekać.

Po 1,5 roku w Indonezji wreszcie się zdecydowałam skosztować duriana. Ten śmierdzący owoc pochodzi z Indonezji, Malezji oraz Brunei i jest wizytówką tej części świata. Zawsze się broniłam przed jego spróbowaniem, bo zwyczajnie brzydko pachnie, a co brzydko pachnie z logicznego punktu widzenia musi być niedobre :) Ale jednak kupiliśmy. U ulicznego sprzedawcy. Choć Adi przekonywał mnie, że bezpieczniej będzie kupić go w supermarkecie, w ładnie zapakowanej paczce, bo na pewno będzie słodki, to ja uparłam się jednak, że chcę duriana z ulicy. Bo go sobie podotykam, bo go sobie wybiorę, bo porozmawiam o nim ze sprzedawcą. Podotykać podotykałam. Durian ma duże, ostre kolce. Słowo "duri" w języku indonezyjskim, to kolec, stąd prawdopodobnie nazwa owocu. Wybrać nie wybrałam. Sprzedawca jak tylko usłyszał, że będę próbować duriana po raz pierwszy, sprawę potraktował bardzo profesjonalnie. Zaczął zgromadzone w przydrożnym "sklepie" duriany opukiwać z dołu i z boku, potem wąchać, potem drogą selekcji wybrał kilka z nich i znów opukiwał i wąchał. Aż zdecydował się na bezkształtny, koślawy, poczerniały u nasady. Nie dało się z nim również nawiązać jakiejkolwiek rozmowy. Bo od razu zaczął nam duriana rozcinać. Dał Adiemu odrobinę do spróbowania. Adi zrobił wielkie oczy, że dobre, że słodkie, że bierzemy. Z 45.000Rp wytargował 40.000, czyli ok. 12 zł. Bardzo dobra cena.

Po powrocie do domu mamy Adiego, cała rodzina zebrała się wokół duriana. A pierwsza była babcia. "O całkiem duży,o jak dużo w środku, o jaki słodki, o jaki tani, o jaki dobry". A ja zaklejam nos, zabieram część duriana i wkładam do ust.
Zapach? To akurat proste. Stare, znoszone, przepocone skarpetki.
Konsystencja? To już trudniej. Spodziewałam się coś ugryźć, jak jabłko czy gruszkę. A to coś w rodzaju papki, mocno zbitej, włóknistej, oblepionej wokół brązowej, dużej pestki.
Smak? Oj to już trudno opisać. Dla mnie durian ma smak drożdży. Taki mączny, jakby gdzieś czuło się jakiś proszek, ale tego proszku nie ma. Słodki, ale to nie jest smak cukru jak w innych owocach. I potem się to przełyka jakby się ten zapach starych skarpetek przełykało.

Nie traktowałabym duriana jako owocu, ale jako warzywo. Jadłabym go z chlebem, jak Peruwiańczycy awokado. Roztarłabym na kromce, posypała lekko solą, nałożyła plasterek indyka i sałatę. Może by było dobre, gdyby tak nie śmierdziało. Ale problem z durianem jest taki, że jeśli go się za dużo zje, to w skutek fermentacji owocu człowiek jest pijany. Niektórzy głównie dlatego właśnie duriana lubią. Zdania wśród Indonezyjczyków są podzielone. Niektórzy nad zapachem i smakiem się rozpływają, jak Adi. A niektórzy wymiotują za rogiem, jak mój znajomy z Probolinggo.
Sprzedawca rozcinający nam duriana. 
Chciałam sama wybrać sobie duriana, ale mi sprzedawca nie pozwolił. 
Uliczny sklep durianowy. 
A taki ładny był, okrąglutki, ale podobno gorzki, więc nie pozwolili mi go zabrać. 
Zakleiłam nos plastrem z Kubusiem Puchatkiem. Wtedy byłam gotowa, żeby duriana spróbować. 
A tak wygląda durian w środku. 
Pierwszy kęs. 
Szok z powodu konsystencji.
Ostateczna reakcja. Nie mogę powiedzieć, że durian jest dobry.
Ale powiedzieć, że jest niedobry też byłoby błędem. Jest dziwny, o





4/11/2015

Parkingowy milionerem - z cyklu pracownik w Indonezji

Stoi taki biedny i przemoczony całymi dniami na parkingu, w swojej odblaskowej kamizelce nigdy nie zaznającej dotyku proszku do prania i gwiżdże.

Spotkanie z samą ideą parkingowego w Indonezji było dla mnie nadzwyczaj ciekawe. Bo w Polsce mamy parkingowych, ale tylko na tych strzeżonych placach osiedlowych lub w centrum miasta pod korporacjami, ale na pewno nie pod każdym sklepem. A w Indonezji on się pojawia wszędzie. Pod osiedlowym sklepem, pod restauracją, pod większym warungiem*, pod bankomatem, pod KFC czy McDonald, pod hotelem jak i pod apteką. Czasem jest ich nawet dwóch. Atrybutem jest oczywiście gwizdek. Użyty przy każdym wyjeździe pojazdu z parkingu, nawet wtedy gdy ulica jest pusta. Najważniejsze w pracy parkingowego jest jednak to ile zarabia. Z reguły taki osobnik wygląda na biednego ze względu na ciemną skórę pełną zmarszczek od słońca, starte klapki, ubłocone spodnie i niepraną od wieków odblaskową kamizelkę. Ale okienka samochodów i rączka z pieniążkami otwiera się dla parkingowego przy każdym wyjeździe, a wizyt motorów przy nawet najmniejszym warungu jest od groma.

Parkingowy w Bandungu z reguły dostaje 2.000 od motoru i 5.000 od samochodu.

Uderzając nisko, czyli 80 motorów i 20 samochodów daje 260.000 dziennie. To 7,8 mln indonezyjskich rupii miesięcznie, czyli ok. 2.300 zł.

Uderzając wyżej, niewielkie KFC. 160 motorów i 60 samochodów dziennie. To daje 620.000 tys. dziennie. Czyli miesięcznie? 18,6 mln, a to 5.580 zł.

Uderzając wysoko, czyli znany z dobrego jedzenia Warung Setiabudhi, blisko mojego kampusu. Miejsce dwupoziomowe, gdzie sprzedaje się głównie surabi. Ciągły ruch! 400 motorów i 100 samochodów dziennie. Jeśli średnia nie zostanie wyrobiona w ciągu tygodnia, z pewnością nadrobi się w weekend. Dziennie daje to 1,3 mln rupii, miesięcznie 39 mln rupii, czyli 11.700 zł.

W głowie się przewraca, że ten człowiek biegający z parasolem i odprowadzający pojazdy do wyjazdu może zarabiać takie pieniądze. Parkingowy pracujący na ulicy zatrzymuje wszystko dla siebie, jednak jeśli dane miejsce zaadaptowało na swoje potrzeby plac parkingowy, wtedy oddaje część właścicielowi, ale nie wiem jaki procent.

Zaznaczam, że z liczbami nie przesadzam, bo Indonezja to 240 mln kraj. W samym Bandungu żyje ponad 2,5 mln osób, a Indonezyjczycy zwykle często jedzą poza domem, bo jedzenie na ulicy jest tanie i dostępne na każdym zakręcie, co w Indonezji oznacza co 2 metry. Co więcej nikt również nie chodzi, każdy klient do każdego miejsca dojeżdża czy to motorem, czy też samochodem.



Zdjęcia: Google, dong!